Druga część przygód blogerów podróżniczych. Jakie śmieszne historie z wakacji mają dla ciebie tym razem? Czytaj dalej i nastaw się na kolejną serię ćwiczeń mięśni brzucha oraz… dreszczyk grozy.
Zapraszam cię na drugą część serii o śmiesznych historiach opowiadanych przez blogerów podróżniczych. Uderzamy w koronawirusa humorem, bo czemu nie?
W tym artykule usłyszysz o 13 zabawnych sytuacjach. Nie obędzie się też bez dreszczyku grozy.
W programie policjanci, dzikie zwierzęta, magia selfie, a nawet śmieszne sytuacje na przejściach granicznych. Śmieszne z perspektywy czasu, bo naszym bohaterom w czasie rzeczywistym raczej do śmiechu nie było….
ŚMIESZNE HISTORIE Z WAKACJI. PRZYGODY BLOGERÓW PODRÓŻNICZYCH CZ.2
Karolina z bloga Women Of Poland
Cześć! Jestem Karolina i razem z Darkiem prowadzę już od 3 lat bloga womenofpoland.pl. To świat, w którym opowiadamy o naszych podróżach nie szczędząc przy tym porządnej dawki wiedzy. Jestem absolwentką Stosunków Międzynarodowych na Uniwersytecie Jagiellońskim, a wspominam o tym, bo to właśnie na studniach narodziła się moja miłość do podróżowania. W 2014 roku pojechałam na swojego pierwszego Erasmusa do szwedzkiego Lund i tam właśnie poznałam Darka. Choć obydwoje darzymy Szwecję ogromnym sentymentem, to naszym konikiem są jednak Niemcy! Jesteśmy nawet autorami najnowszych Inspiratorów Podróżniczych Pascala o Niemczech i Berlinie.
Nasza dwu i półtygodniowa podróż po Azji Południowo-wschodniej dobiegała już końca. Byliśmy właśnie w Kambodży i nadszedł długo oczekiwany przez nas dzień – zwiedzanie Angkor Wat. Już o 4:30 rano byliśmy umówieni z naszym tuk-tukarzem na odbiór z hotelu. To miał być długi dzień, bo jeszcze tego samego dnia mieliśmy lot o 22:00 do Bangkoku.
Wschód słońca nad Angkor był niesamowitym przeżyciem, ale to nie o tym chciałam Wam opowiedzieć. Nasza śmieszna przygoda miałam miejsce popołudniu – w przedostatniej świątyni, którą mieliśmy dzisiaj zobaczyć. Preah Khan to całkiem spory i chaotyczny obiekt, który zwiedza się dość ciężko. Niektóre miejsca są bardzo podobne, a rozległy teren może utrudnić orientacje w terenie. Kiedy tak przemierzaliśmy świątynny korytarz, nie będąc pewni czy zmierzamy w dobrą stronę, podszedł do mnie khmerski policjant. Zaczął mi pokazywać jak powinnam robić zdjęcia, a że angielski znał słabo to jego wskazówki opierały się głównie na języku migowym. W końcu zabrał mi aparat i sam zaczął nam robić zdjęcia.
Byłam w szoku bo nie spodziewałam się, że będzie umiał zrobić zdjęcia lustrzanką, a ku naszemu zdziwieniu – wychodziły mu naprawdę fajne foty! I tak policjant rozstawiał nas po różnych kątach, a sam skakał niczym gazela w poszukiwaniu najlepszych ujęć. Zziajany oddał mi w końcu aparat, a na koniec poprosił 2$. Niby w Kambodży nic nadzwyczajnego biorąc pod uwagę jak skorumpowana jest policja, ale nie spodziewałam się takiej sytuacji w świątyni. Pierwszy raz w życiu widziałam policjanta proszącego o 2$. A może był to tylko fotograf w stroju mundurowego dla niepoznaki? Nie takie rzeczy widzieli już turyści w tym kraju! 😊
Monika z bloga GeoZakręcona
GeoZakręcona przez świat i życie 🙂
Kocham podróże, bezkresne wędrówki po górach i zachody słońca nad morzem; poznawanie nowych kultur, ludzi i niecodziennych atrakcji….Prowadzę bloga poświęconego wszelkim podróżom, zarówno tym bliższym i dalekim. Odkrywaniu nowych miejsc i ciekawostek o mojej Warszawie, ciekawym miejscom w Polsce, Europie czy świecie; zdobywaniu górskich szczytów, a także ciekawym historiom i wszelkim wyjazdom związanych z zabawą geocaching.
Teraz zaczęłam spełniać swoje największe marzenie, czyli podróż dookoła świata… Samotna wyprawa i podroż w nieznane Najpierw Katar, potem cudowny miesiąc w Indiach, w których zakochałam się do szaleństwa… a teraz Tajlandia… i zobaczymy co będzie dalej.
W czasie mojego pobytu w Indiach, w których byłam miesiąc, bardzo często lokalni ludzie chcieli robić sobie ze mną zdjęcia… Za pierwszym razem było to dziwne, potem bardzo miłe, po kilkunastu zdjęciach w ciągu dnia nawet śmieszne… I dziewczyny i chłopcy i cale rodziny. Można przez chwilę było poczuć się jak celebryta w dalekim świecie. Blondynka, niebieskie oczy, jasna karnacja… byłam widoczna z kilometra. Tym bardziej, że chodziłam po wszystkich zakamarkach miast począwszy od New Delhi, Varanassi, Agrę czy Mumbai.
Przy jednej z atrakcji w mieście Aurangaband – Bibi Ka Maqbara, zwanej małym Taj Mahalem, z racji ogromnego podobieństwa to najbardziej znanego mauzoleum na świecie, jak to już codziennie bywało, podchodzili do mnie ludzie by zrobić sobie zdjęcie. Najpierw jedna rodzina, potem druga z dziećmi, potem wycieczka cudownie ubranych starszych pań w sari z południa Indii. A później duża wycieczka szkolna dzieciaczków, na oko 30 osób. Oczywiście wspólne zdjęcie obowiązkowe, a później ich nauczyciel zapytał czy mogę zrobić zdjęcie z dziećmi.
Myślę sobie nie ma problemu, dwa zdjęcia więcej z dziećmi, może to dzieci tego nauczyciela… jedno dziecko, drugie dziecko, trzecie… i ustawia się kolejka 30 dzieci by każde z osobna miało ze mną zdjęcie… W tym momencie załapałam o co chodzi, małe przerażenie w oczach, a mój przewodnik z boku tylko stał, czekał i nagle zaczął się śmiać, że będziemy tu do wieczora… Ja też zaczęłam się śmiać bo faktycznie zdjęciom nie byłoby końca… Podziękowałam grzecznie i udałam się na dalsze zwiedzanie. Teraz już wiem jak się czują wielcy celebryci, gdy każdy chce mieć z nimi zdjęcie 😉
Sylwia, Grzesiek i Igor z bloga Rodzina Nomadów
Razem w podróży spędzają około pół roku… co roku. Sylwia z Grześkiem pracują zdalnie a ich syn Igor w tym czasie uczy się o wszystkim – jak sam mówi. Mieszkali m. in. w Tajlandii, Stanach, Gruzji i Azerbejdżanie. Autorzy bloga o podróżach z dzieckiem i zdalnej pracy, kanału YouTube i książki “Wyprawa 5 Mórz” o rodzinnej podróży przez Europę.
Noc w hotelu, który był jeszcze w budowie, samochód, który zepsuł się dziesiątki kilometrów od cywilizacji i prawdziwa supra z raków wyłowionych z jeziora u podnóża wulkanu – to nasza przygoda z Kartlii w Gruzji.
Zaczęło się od przebitego koła. Było to w małej, ormiańskiej wiosce położonej w krainie Kartlia nad jeziorem otoczonym wulkanami. Wioska składa się z kilku domów i sklepu. Żeby do niej dojechać trzeba pokonać kilkadziesiąt kilometrów po kamienistej drodze i przejść kontrolę graniczną mimo, że nie przekracza się żadnej granicy. W tej dolinie to jedyna wioska, nie licząc koczowniczych osad. Więc awaria w takim miejscu specjalnie nam się nie uśmiechała. Ale nawet nie zdążyło zejść powietrze kiedy koło było już naprawione. Pomogli nam mieszkańcy. Podobał im się bardzo nasz wypożyczony samochód. Kiedy naprawialiśmy go razem zadawali dużo pytań i oglądali z każdej strony. Grzesiek pochwalił ładę jednego z nich. Tamten na to:
-Mój to stary grat, nie ma o czym gadać.
-Jak stary no to ile ma?
-20 lat.
-20? To młoda maszyna! Ja Ci pokaże stary samochód. Pokaże Ci jaki samochód mamy w Polsce w domu
I Grzesiek pokazał zdjęcie naszego 40 letniego Mercedesa i tym kupił szacunek miejscowych. Kiedy chcieliśmy się odwdzięczyć za pomoc zapraszając choćby na piwo zareagowali stanowczą odmową.
-Pieniądze raz są, raz ich nie ma, a dobrym człowiekiem albo się jest albo nie.
Zostaliśmy jeszcze ugoszczeni na herbatę i obiad. W międzyczasie zaczęło robić nie późno ale nie przejmowaliśmy się, bo w sklepie powiedzieli, że po drugiej stronie jeziora jest hotel. Ale kiedy tam pojechaliśmy okazało się że hotel jest… w budowie. Jest niewykończony, nie ma wyposażenia, wszędzie leżą materiały do budowy. No i nie było tu nikogo. Mogłabym jeszcze długo opowiadać o serii dziwnych zdarzeń, ale powiem tylko, że odnaleźliśmy właściciela, który powiedział nam:
-To jeszcze nie jest hotel, teraz to dom dla przyjaciół. Jeśli chcecie zostańcie na noc.
Więc spaliśmy w tym hotelu, piliśmy domowe wino, jedliśmy świeże ryby z tego jeziora i rozmawialiśmy z gospodarzami przez pół nocy.
Maria z bloga Where is MINT?
W lutym tego roku wybrałam się z moimi dziećmi – Iwem lat 8 i Niną lat 5 – na samodzielny objazd parków narodowych Tanzanii czyli na tzw. self-drive safari. Mieliśmy wypożyczone auto 4×4 z namiotem na dachu, gdyż zakładaliśmy częściowy nocleg w parkach narodowych, właśnie w namiocie. Była wtedy pora deszczowa (choć nie w okresie intensywnych opadów), wszędzie była bujna zieleń i z 40 stopni upału.
Jednym z naszych celów był Park Ngorongoro (jego centralną częścią jest krater), gdy w trakcie podróży została nam jakaś godzina do zmierzchu i jakieś dobre pół godziny do campingu. To jest o tyle istotne, że nie podróżuje się w parkach po ciemku, zaś campingi są nieogrodzone więc też po zmierzchu się nie rozbija namiotu. Na szczęście udało nam się dojechać jeszcze za dnia i rozbić obozowisko niedaleko wielkiego drzewa. Wokół mieliśmy lekko osłonięty drzewami widok na równinę będąca niecką krateru a wokół cudną polanę wśród zachodzącego słońca, całą porośniętą piękna trawą. Wybrałam urocze miejsce na nocleg!
O zmierzchu zapakowałam dzieciaki do namiotu na samochodzie i patrzyliśmy na nadchodzącą noc. A chwilę później nasze auto otoczyły bawoły afrykańskie. Choć przez całą drogę z powodu obfitej roślinności, zastanawiałam się jak my tutaj wypatrzymy zwierzęta, bo drogę do krateru przebiegła nam tylko jedna hiena, a jedna leżała martwa na drodze, to wieczorem, zostaliśmy otoczeni przez jakieś 20 bawołów afrykańskich, smacznie wciągających trawę. Myślę, że wciąganie to właściwa nazwa. Trawa była mokra i tylko było słychać głośny szmer wyciągania jej z ziemi i wciągania przez mordę na język. Skubane wyrywały ją pod naszym autem, a my struchlali z przerażenia i zafascynowani spektaklem, który rozgrywał się na naszych oczach, nie mogliśmy oderwać oczu od dziurek w namiocie, przez które podglądaliśmy te niebezpieczne zwierzęta dosłownie dwa metry od nas!
Zresztą z Afryki mamy też inne zabawne (po czasie) wspomnienie. Mianowicie, było to naszym polskim latem, jak wybraliśmy się na self-drive safari do Namibii. Na północy kraju znajduje się rzeka Kunene, które jest naturalną granicą miedzy Namibią a Angolą. Na tej rzece był organizowany rafting. Podróżowałam wtedy z moimi rodzicami, którzy zafundowali sobie taka wycieczkę na 70-te urodziny oraz jak zawsze z dziećmi. Nina miała niecałe 4 lata a Iwo 7. Przed raftingiem jeszcze tysiąc razy sprawdzałam, czy rzeka jest spokojna a progi niewysokie,upewniłam się że nikt nigdy podczas tego raftingu nie zaliczył wpadki do wody (w tej rzece są krokodyle!). Progi rzeczne miały może metr szerokości, a spadek był pod kątem maksymalnie 15 stopni. Przewodnik zapakował nas do gumowego pontonu i popłynęliśmy.
Tyle, że w trakcie przechodzenia przez kolejny prawie płaski próg, coś poszło nie tak i moja mama wpadła do rzeki! Rzeki Kunene, w której dopiero co podziwialiśmy wylegujące się na piaszczystym brzegu krokodyle, których wyłupiaste oczy widoczne były znad co piątego kamienia w rzece. Mama miała jednak szczęście, bo żaden nie zareagował, może sprawił to wartki nurt rzeki w tym miejscu (krokodyle nie lubią hałasu), może to, że była pora zimowa więc były nieco bardziej leniwe, a może po prostu były najedzone. Tego się już nie dowiemy. Akcja ratunkowa w postaci koła rzuconego mamie była szybka i zakończyła się sukcesem. Za to wieczorne opowieści w lodgy przy ognisku, na podsumowanie całego dnia, nigdy później nie były tak emocjonujące i nie trwały do bladego świtu…
Ewelina z bloga W Poszukiwaniu Końca Świata
Autorka bloga podróżniczego W poszukiwaniu końca świata. Zanim wyjechała do Turcji na studencką wymianę nie spodziewała się, że będzie studiować ekonomię w Grecji, sprzedawać lody w Stanach Zjednoczonych, studia skończy w czeskiej Pradze i zostanie księgową na Węgrzech. Większość przygód i perypetii opisała w książce Opowieści z końca świata.
Kiedy studiowałam w Mersin praktycznie wszyscy moi znajomi byli praktykującymi muzułmanami. Starałam się dowiedzieć czegoś więcej o ich religii i przyzwyczajeniach, ale na pytania o to czego Bóg im zakazuje, otrzymywałam różne odpowiedzi: jedni nie mogli palić papierosów, inni znów palili. I nie byłoby w tym nic dziwnego, gdyby według palących to po prostu nie był żaden grzech.
Tego typu sytuacje powtarzały się dość często, aż w końcu Koran stał się dla mnie synonimem poezji: każdy może zinterpretować go na swoją korzyść. To w Turcji dowiedziałam się, że każdy z nas, niezależnie od pochodzenia próbuje na swój sposób i swoją korzyść interpretować obowiązujące przepisy. Czy to „przepisy religijne” czy ustawa o podatku- to nie ma znaczenia.
Kaśka, Rysiek i Hania z bloga Z Ryśkami Przez Świat
Początkujący Rodzice, początkujący blogerzy, ale włóczykije od zawsze. Nie wierzymy w zespół niespokojnych nóg, ale jak za długo siedzimy w miejscu, to nas zaraz stopy swędzą. Planujemy wtedy krótsze, a najchętniej dłuższe wyprawy:) Więcej o naszych podróżach na www.zryskamiprzezswiat.com. Na co dzień spotkacie nas zaś na FB i IG.
We wrześniu 2018 roku wyruszyliśmy w 100 dniową podróż po USA z 8-miesięczną Hanią. Kupione na miejscu 7-osobowe auto służyło nam za dom i środek lokomocji. I tak, w grudniu dotarliśmy drogą 66 z LA do Chicago. Wcześniej pokonaliśmy Pacific Coast Highway i odwiedziliśmy 12 Parków Narodowych. W sumie za nami było 16.000km w 13 różnych stanach. Na naszej liście marzeń była jeszcze Niagara. Jednak zimowa aura oraz wizja zabawiania niemowlaka w aucie przez ekstra 1800 km skutecznie mnie zniechęcała. Przecież to nie jedyne marzenie, którego zrealizować się nie udało, nie ostatni nasz raz w Stanach, może będzie kiedyś lepsza pogoda, więcej czasu itp… Argumenty przeciw temu szaleństwu mnożyły się same;) Na szczęście ogromnym plusem podróżowania w parze jest to, iż kiedy Tobie brak już motywacji (albo kiedy masz jej w nadmiarze, a pomysł niezbyt rozsądny) zawsze jest ta druga osoba:) I tak Mój Mąż – zwykle głos rozsądku, studzący moje rozmaite zapędy – nie odpuścił. Dzięki jego zachęcie i wielu nocnym godzinom za kierownicą stanęliśmy na koniec u stóp Niagary! Co więcej, na miejscu okazało się, że wodospady bardzo łatwo można zobaczyć także od strony Kanady (bo Polacy nie potrzebują wizy), a skoro dotarliśmy już tu…
– Czy na pewno nie będzie problemu, żeby przejechać przez graniczny most, zobaczyć wodospady i za godzinkę wrócić? – dopytywaliśmy opuszczając gościnną Amerykę.
– A czy to nie problem takim zapakowanym autem? – dopytujemy dalej, bo stan naszego „domu” po tych trzech miesiącach był mało reprezentacyjny.
Pani strażnik graniczny zapewniała nas jednak, iż takie wycieczki jak nasza są tu na porządku dziennym. Dwa razy powtarzać nam nie trzeba i już po kilku minutach spacerujemy sobie w Kanadzie. Widok zapiera dech! Ludzi niewiele, zmierzch, dekoracje świąteczne i podświetlane wodospady Niagara. Zdecydowanie było warto!
– Ile Państwo byliście w Kanadzie? A kiedy Państwo ostatni raz byli w Stanach? Dlaczego w Waszych paszportach jest tylko pieczątka wjazdowa z września? A czyje to auto? – zasypuje nas pytaniami amerykański strażnik graniczny, kiedy próbujemy wjechać z powrotem do USA.
– I twierdzicie Państwo, iż jesteście w Stanach na wakacjach? trzy miesiące? kupiliście na wakacje auto? I nie pracujecie przez ten czas tylko utrzymujecie się z…?
Przyznam się, że im bardziej słuchałam jego parafrazy naszych wypowiedzi, to rzeczywiście wygląda to podejrzanie…
– Macie bilet powrotny? – pyta wreszcie zniecierpliwiony urzędnik, a my oddychamy z ulgą, bo mamy, na za 5 dni, z Nowego Jorku:) Mina jednak rzednie nam szybko, bo na granicy zasięgu nie ma, a nasz bilet na mailu. Tego jednak już urzędnikowi za wiele. Zatrzymuje nasze paszporty, każe zjechać na pobocze, wysiąść z auta (czytaj obudzić maluszka, wyjąć z fotelika i ubrać) i stawić się w biurze na drugim piętrze… Ja oczywiście snuję już wizję, jak to będziemy błagać za chwilę o wjazd do Kanady i próbować zamawiać stamtąd lot w ostatniej chwili na święta… I co my wtedy zrobimy z samochodem, który zamierzaliśmy jeszcze sprzedać w Chicago…
Zawezwani do okienka powtarzamy naszą historię, a właściwie Rysiek powtarza, bo ja lulam nerwowo Hanię i staram się uśmiechać wyglądając jak przykładny obywatel i matka roku, a nie oszołom, który mieszkał z dzieckiem w aucie ostanie 3 miesiące, a teraz próbuje nielegalnie dostać się do kraju mlekiem i miodem płynącego. Urzędnik wydaje się być naprawdę zainteresowany naszą historią, a już zupełnie ekscytuje się, kiedy zauważa w Ryśka paszporcie stemple z naszej poprzedniej wyprawy po Ameryce Południowej. Panowie przechodzą płynnie na hiszpański, wymieniając uwagi, co do ciekawych miejsc w Ameryce Południowej, by rozwijać później wątek hiszpańskojęzycznych turystów w Polsce – dzięki pracy z nimi Rysiek nadal płynnie mówi po hiszpańsku. Hania się już niecierpliwi, ja się zastanawiam, czy nas jednak gościnnie do Meksyku nie odeślą, gdy w końcu pada pytanie o bilet powrotny. Pan w okienku z radością udostępnia nam internet, rzuca okiem na dane i z uśmiechem wręcza kartkę z pieczątką, uprawniającą nas do odebrania paszportów piętro niżej i kontynuowania podróży. Uff, w życiu się tak nie cieszyłam z przyjazdu na amerykańską ziemię! I nic mi tak nie utkwiło w pamięci – ani pechowy początek tej podroży, ani spotkania z niedźwiedziami, ani szaleństwo loterii i demoniczne San Francisco. Ale jeśli chcecie – poczytacie o tych wszystkich przygodach na naszym FB.
Olga z bloga Olgusta
Zawsze tak jest, że historie mrożące krew w żyłach stają się potem najciekawszą opowieścią, anegdotą, którą opowiadasz na towarzyskich spotkaniach i wspomnieniem z podróży, które czegoś Cię nauczyło. Nie inaczej jest w przypadku tej sytuacji, w której zdaniem władz Singapuru… złamałam prawo ich kraju, zataiłam kluczową informację, wobec czego otrzymałam upomnienie i małą karę.
Granicę malezyjsko-singapurską przekraczaliśmy na własną rękę. O ile na granicy malezyjskiej musieliśmy jedynie przejść przez punkt imigracyjny bez dużego bagażu (ten został w autobusie), o tyle w Singapurze kierowcy – Hindusi nakazali nam zabrać plecaki, tłumacząc, że kontrola tu będzie wyglądać zgoła inaczej, trochę jak na lotnisku. I to prawda. Wypełnianie specjalnych broszur i formularzy z naszymi danymi, miejscem pobytu, deklaracją ilości dni w podróży na terenie Singapuru, pobieranie odcisków palców. Poza tym, nasze bagaże musiały wjechać na specjalnej taśmie i były gruntownie sprawdzane jak na standardowej kontroli lotniskowej.
W momencie, w którym mój plecak wyjeżdżał z taśmy, podeszło do mnie dwóch reprezentantów singapurskiej służby celnej – kobieta i mężczyzna – z pytaniem, czy przewożę papierosy. Znając panujące tu zasady i czując się przygotowaną w temacie, odpowiedziałam pozytywnie na ich pytanie i zaprezentowałam im moją… paczkę (PALENIE NIE JEST COOL, I KNOW!). No właśnie. Tak wtedy myślałam, że zaprezentuję im moją jedną, jedyną paczkę papierosów. Co się jednak okazało… w plecaku miałam dwie paczki papierosów, uwaga, teraz najlepsze, w jednej znajdował się 1 papieros (słownie: jedna sztuka papierosa), a druga (właśnie ta, którą sobie chciałam zabrać do Singapuru na ostatnie trzy dni moich wakacji) była pełna… ale na moje nieszczęście… nieodpakowana. Zamknięta. Zafoliowana. Gdybyście tylko widzieli ich miny! 😉
Natychmiast zarekwirowano mi paszport i zamkniętą paczkę papierosów, mimo że usilnie próbowałam tłumaczyć, że znam panujące tu zasady i to moja głupia nieuwaga, ponieważ to jedyna paczka, jaką posiadam i wiem, że mogę mieć tylko jedną otwartą i takie też było jej przeznaczenie, a tamtą, he, he, z tym jednym papierosem mogę od razu wyrzucić. Nikt mnie słuchać nie chciał, zaprowadzono mnie natomiast do specjalnego pokoiku, w którym siedzieli inni „przestępcy”. Ci chociaż wyglądali niczym bliscy towarzysze kolumbijskich karteli, a ja siadłam sobie obok nich, gdzie mnie usadowiono.
To były jedne z najdłuższych moich 25 minut w życiu, ponieważ obserwowałam uważnie, co się dzieje i byłam z jednej strony w szoku, że ta nieszczęsna paczka trujących papierosów każe mi tu siedzieć i tracić czas, z drugiej czułam przerażenie, rozglądając się i czytając napisy na ściennych plakatach, które brzmiały mniej więcej tak: „NIE OKŁAMUJ! ZAKAZ! SINGAPUR MA SWOJE PRAWA! KARA! GRZYWNA!” i co mniej więcej drugie mrugnięcie mojego oka z napisów na ścianach wybijały się duże cyfry – 100 SGD, 500 SGD, 10 000 SGD – kary pieniężne w sensie za nielegalne wwozy alkoholu, papierosów i innych zabronionych towarów 🙂
Jak się skończyła ta historia?
Fail numer 1: Opłacony podatek a’la VAT na miejscu (ok. 40 złotych), pouczenie od władz Singapuru, umieszczenie mnie na liście/bazie osób z pouczeniem (następnym razem nie będzie już pouczenia, tylko kara ;-).
Fail numer 2: Kierowcy Hindusi zniknęli i zostawili nas na granicy (byliśmy ich ostatnimi pasażerami), a konsultant pod numerem kontaktowym przewoźnika nie umiał nam pomóc. Musieliśmy szukać kolejnych form transportu. Ten wieczór trwał i testował moje emocje w najlepsze:-)
Jeśli jesteście ciekawi, co działo się w tajemniczym pokoju z „przestępcami” i co powiedziała mi Pani z Służby Celnej, przyznając pouczenie, zapraszam tu: Cło na papierosy w Singapurze
Arleta z bloga Zamieszkali.pl
Od 2014 roku pracuję zdalnie, podróżując i zmieniając co jakiś czas miejsce zamieszkania. Pomagam innym zwiedzać świat, pisząc przewodniki na blogu, oraz dzieląc się wiedzą o zdalnej pracy online. Aby nie przyrosnąć do komputera biegam, maluję obrazy inspirowane podróżami, wypijam litry herbaty niezależnie od pory roku, zachwycam dobrym designem i sztuką.
Być może kojarzysz serial Fauda. Jeśli tak, to idealnie! Klimat serialu bardzo realnie oddaje atmosferę i otoczenie, w którym się znaleźliśmy podczas naszego 3 miesięcznego pobytu w Izraelu. Podróżowaliśmy właśnie nad Morze Martwe, a ponieważ trasa po stronie Izraelskiej była zablokowana przed wjazdem do Jerozolimy (jak się później okazało z powodu ataku), a najkrótsza dostępna droga przebiegała w większości przez Palestynę, to bez większej możliwości wyboru, zjechaliśmy z głównej trasy, aby kontynuować podróż “za murem”. Trasa zmieniała się z każdym kilometrem na coraz bardziej pustynną, a betonowe bloki schronowe przy trasie przypominały nam w jakim miejscu jesteśmy. Na trasie nie minęliśmy jednak niemal ani jednego samochodu. Do czasu. Nasza czujność została kompletnie uśpiona.
Zachwycaliśmy się górami z piasku, totalnym pustkowiem, od czasu do czasu przerywanym wypasem kóz i “beduińskimi” klimatami. Brakowało nam tylko… stada dzikich wielbłądów! Chwilę po minięciu owego stada, zaproponowałam mężowi “hej, kiedy miałeś okazję zobaczyć stado wielbłądów?! Zatrzymaj się, zrobimy chociaż zdjęcie!”. Przejechaliśmy jeszcze kilkadziesiąt metrów, aby zawrócić i zrobić zdjęcie. Totalnie nie wiem jak i skąd, powiedziałabym że spod ziemi, w jednej chwili na trasie pojawił się samochód policyjny, z tym że nie wiedzieliśmy czy będzie to policja nam przychylna, a nasz samochód nie był z wypożyczalni, także nikt nie traktował nas jak turystów, ale jak lokalsów.
Totalnie nas zmroziło, i tu wrócę do serialu Fauda. Ten moment, w którym nie wiesz jak się zachować, kto jest w policyjnym wozie i co zamierza, zwłaszcza po tej stronie muru, do tego biorą Cię za lokalsa a nie turystę. Mieliśmy milion myśli w głowie, a to spowodowało nasze niezbyt racjonalne zachowanie. Zawróciliśmy zgodnie z planem, ale jadąc jakieś 30 km/h na pustej trasie! Niestety nas nie wyprzedzili, więc mąż przyspieszył, i tak kilka razy. To nie był dobry plan. Zatrzymano nas rzecz jasna.
Z lewej strony samochodu podszedł funkcjonariusz z bronią (to tutaj normalne). Drugi wysiadł z samochodu i obserwowałam go w bocznym lusterku, jak w pełnej gotowości z bronią w ręce asekuruje kolegę, kilka metrów za mną. Emocje sięgnęły zenitu, totalnie nie wiedzieliśmy jak wytłumaczyć się z naszej podejrzanej jazdy i zawracania przed policyjnym samochodem. Widok funkcjonariuszy w pełnej gotowości wcale nie pomagał.
Po kilku pytaniach sprawdzających tożsamość, oraz weryfikację trasy samochodu, padło magiczne pytanie “co tutaj robicie, dlaczego zawracaliście, dlatego zwalnialiście…?” W całym tym zamieszaniu czuliśmy się jak bohaterowie filmów, z których się zwykle śmiejemy, ale w podobnej sytuacji robimy identyczne ruchy. Przyszedł czas na odpowiedź. Najbardziej szczerą “chcieliśmy zobaczyć wielbłądy, zrobić im zdjęcie, nigdy nie widzieliśmy stada wielbłądów…”. Policjant westchnął, mruknął pod nosem “turyści” i odszedł. Razem z asekurującym go policjantem wsiedli do samochodu i odjechali, zostawiając nas na tym pustkowiu, bez słowa więcej. Chwilę jeszcze posiedzieliśmy, aby upewnić się, że możemy odjechać, ale też do opadnięcia emocji. Dla nas była to scena z filmu akcji, a dla policji okazała się stratą czasu na turystów, którzy chcieli fotografować wielbłądy. A teraz finał, ze stresu i natłoku zdarzeń zapomnieliśmy o zdjęciu! Pojechaliśmy bez zatrzymywania, aż do ponownego minięcia granicy terytorium Palestyny. Uf!
Ola z bloga Historian’s Journeys
Z wykształcenia historyk, od 2018 r. doktor i wykładowca na jednej z polskich uczelni. Podróże to część jej życia zarówno zawodowego, jak i prywatnego przynajmniej już od kilku długich lat. Od 2019 r. prowadzi swojego autorskiego bloga. Szczególnie fascynują ją Niemcy, sporo czasu spędziła także u naszych wschodnich sąsiadów. Uważa, że aby czerpać więcej z każdej podróży trzeba wiedzieć „co nieco” o tym co oglądamy – wtedy doświadczamy naprawdę.
2019 rok był niezwykły pod kątem podróży i ich częstotliwości. W sierpniu wyjechałam do Londynu, a wyjazd był miły i bezproblemowy. Ciekawie zaczęło robić się w czasie powrotu. Zaraz po przybyciu na lotnisko, popędziłam oddać walizkę do luku bagażowego. Pan, który mnie obsługiwał, był jednak jakiś dziwny. W końcu po dłuższej walce udało mu się przyczepić odprawę do bagażu.
Kiedy oczekiwałam na samolot do Warszawy, okazało się, że nie ma żadnej informacji na temat przylotu, wiadomo było jedynie, że wylot się opóźnia. Stałam, więc jak wryta przed ekranikiem, licząc na to, że coś się w końcu pojawi. Stałam, więc tak mniej więcej dwie godziny, aż w końcu pojawiły się jakieś informacje i pobiegłam do odpowiedniego wyjścia. Po kolejnej godzinie w końcu siedziałam już w samolocie, w Warszawie wylądował jednak zbyt późno i nie zdążyłam na lot do Wrocławia. W związku z tym w naszej stolicy spędziłam noc w hotelu, a we Wrocławiu wylądowałam o 9 rano następnego dnia. Warto bynajmniej wspomnieć, że całą tą podróż spędził ze mną mały kwiatek, którego nazwałam Kew – zakupiłam go w Kew Gardens. Całą drogę odważnie spędził w małym pudełeczku po jogurcie, które ja trzymałam w ręce…
Kiedy wychodziłam z lotniska, okazało się, jednak, że nie ma mojego bagażu. Zgłosiłam sprawę w odpowiednim miejscu. W kółko potwierdzano mi, że moja walizka z pewnością jest w Warszawie, gdzie musiała zostać z powodu zamieszania związanego z opóźnionym samolotem. Miała zostać dostarczona w przeciągu maksymalnie 2 dni, co było dla mnie bardzo ważne, ponieważ jechałam wtedy od razu do Padwy na wakacje! Walizka jednak nie pojawiła się. We Włoszech kilka razy dziennie kontaktowałam się telefonicznie z moja UKOCHANĄ linią lotniczą i nikt nie potrafił mi nic powiedzieć. Kiedy frustracja osiągnęła swój zenit, po setkach telefonów miły Pan z Warszaw odnalazł w końcu moją walizkę – leżała cały czas w Londynie, a Pan, o którym pisałam wcześniej źle przymocował moją odprawę i urwała się. Wszystko trwało jakieś 8 dni. Ostatecznie odebrałam bagaż w PULI W CHORWACJI. Ale uwaga, to nie koniec!
Kilka dni po powrocie z wakacji poleciałam do Wilna na kwerendę archiwalną z pracy. Wylądowałam na lotnisku, oczywiście opóźnionym samolotem, idę po walizkę – a jej nie ma! Zgłosiłam wszystko w biurze. Sama nie mogłam w to uwierzyć. Dzięki Bogu, tym razem walizka odnalazła się szybciej i następnego dnia późnym popołudniem była w moim hotelu.
Do dziś, wspominając ten czarny ciąg wydarzeń, nie wiem czy się śmiać, czy płakać, miesza się we mnie złość, frustracja, a z drugiej strony śmieje się pod nosem. Nikomu z pewnością jednak nie życzę takich przygód!
Magdalena z bloga Okiem Maleny
Z zamiłowania zwiedzacz, a zawodowo kroatystka, menadżer, PRowiec, asesor Breeam. Kolejność dowolna. Współautorka przewodnika po Mjanmie wydawnictwa Pascal. Podróżuje – pisze – planuje. W międzyczasie pracuje w firmie architektonicznej. A może na odwrót. Jedno jest pewne – jej pasją są podróże oraz inspirowanie ludzi do odkrywania świata. Najczęściej podróżuje solo. Odwiedziła ponad 30 państw. W drodze zawsze towarzyszy jej notes i aparat. Promuje odpowiedzialną turystykę i nie lubi przekłamywania rzeczywistości.
Julia Roberts i Cap kaki tiga.
Chciałabym Ci opowiedzieć o końcówce mojej zeszłorocznej podróży po Indonezji. Ostatnie kilka dni to miał być rajski, niczym nie zmącony wypoczynek na Bali. Jednak jak to w życiu bywa gdy coś ma być niczym nie zmącone to zmącone jest od samego początku.
Zacznijmy od przyjazdu na Bali kiedy to po całym dniu drogi z Jawy (i po nocnym trekkingu na wulkan) okazało się, że z Denpasaru nie znajdę autobusu do Candidasy. Na stacji autobusowej wszyscy kierowcy chcieli mnie orżnąć jak miło. Szczęśliwie uratowała mnie aplikacja Grab. Zapłaciłam co prawa tyle co proponowali na stacji, ale zamiast obskurnym bemo, których już miałam dosyć, jechałam wygodnym samochodem z miłym kierowcą.
Gdy podjechaliśmy pod mój hotel wyglądał na lekko wymarły. Znasz Marigold Hotel? Nie? To koniecznie obejrzyj. Połowa hotelu była wyłączona z użytku, bo groziła zawaleniem, pokój już ledwo pamiętał czasy dawnej świetności. Ale wiesz co? Nie zamieniłabym go na żaden inny. Był położony nad samym brzegiem, a obsługa była najcudowniejsza na świecie. I co ważne – w hotelu oprócz mnie praktycznie nie było gości. Myślisz, że to koniec przygód?
A gdzież tam. Następnego dnia obudziłam się z cudownym bólem gardła i gorączką.
W majakach gorączkowych wymyśliłam, że dziś się podkuruję, a następnego dnia niczym Julia Roberts z Jedz, módl się i kochaj będę przemierzała Bali na rowerze. Moi przyjaciele z hotelu patrzyli na mnie z lekkim przerażaniem, ale ja zawzięcie im tłumaczyłam, że jeżdżę rowerem do pracy i kocham rower, i chcę na rower. No i pojechałam. Po pierwszej górce zrozumiałam, że to był głupi pomysł i na pewno Juli Roberts to ja teraz nie przypominam. Góry były takie, że z trudem się na nie wdrapywałam z rowerem. Treking górski z rowerem na plecach. Słońce paliło, czułam się nadal chora i co chwilę gramoliłam się z rowerem pod kolejną górę. I tak przebyłam około 30 km. Przyjechałam zrezygnowana, poczłapałam na masaż, który miał mi poprawić humor.
Po drodze spotkałam sprzedawcę wycieczek, który z uporem maniaka chciał mi sprzedać wycieczkę. Zaczęłam z żalem mu tłumaczyć, że nawet gdybym chciała kupić wycieczkę i lubiła wycieczki to jestem chora, boli mnie gardło, miałam spędzić wakacje w raju, a jest coraz bardziej do dupy. Popatrzył na mnie i wyrecytował: Cap kaki tiga. Patrzyłam na niego badawczo, a on dalej: Cap kaki tiga – tam w sklepie. Idź, kup i pij. Wyzdrowiejesz. Było mi na prawdę wszystko jedno, więc poszłam do sklepu kupiłam Cap kaki tigę, która okazała się znanym w dużej części Azji medykamentem z tradycyjnej chińskiej medycyny – włókno gipsowe, woda dejonizowana oraz kalcyt. Wypiłam grzecznie pół butelki i poszłam spać.
I wiesz co? Rano obudziłam się zdrowa. Łyknęłam resztę Cap kaki tigi i pognałam na moją pierwszą w życiu skuterową wyprawę. Z rozpędu wjechałam sama na górę, aż do świątyni Lempuyang. Gdy wróciłam i mój przyjeciel Cap kaki tiga zapytał gdzie byłam, to tym razem on miał oczy jak pięciozłotówki, gdy usłyszał, że sama, jadąc pierwszy raz skuterem wjechałam tam gdzie jechałam. Byłam zdrowa, skuter dawał mi wolność i miałam jeszcze ostatnie dwa dni na Bali.
Sabina i Łukasz z bloga Dwie Połówki Globu
…czyli humanistka i inżynier we wspólnej podróży po Ameryce. Od siedmiu lat mieszkamy w kanadyjskiej prowincji Ontario i z tej wspaniałej bazy wypadowej organizujemy dłuższe i krótsze wyprawy samochodowe po Stanach i Kanadzie. Od Atlantyku aż po Pacyfik i z powrotem. W 2017 roku udało nam się spełnić jedno z naszych największych podróżniczych marzeń – przejechać Stany Zjednoczone legendarną trasą 66 z Chicago do Los Angeles.
Batmobile w Dolinie Śmierci
Byliśmy kiedyś w Dolinie Śmierci w USA. Gorąco było tak, że czuliśmy się jak indyki w piekarniku, ale za to z silnym termoobiegiem. Na odsłoniętych przestrzeniach wiało przeokrutnie. Jedna ręka stale zajęta była utrzymaniem nakrycia głowy na swoim miejscu. Ale to to jeszcze nic. W drodze powrotnej ze szlaku Łukasz przyspieszył kroku, bo już się nie mógł doczekać kiedy wreszcie włączy klimatyzację. I widzę jak podchodzi z ulgą do samochodu, łapie za klamkę, a po chwili drzwi niesione turbo silnym podmuchem wiatru wykonują wyrafinowanego pirueta, próbując się chyba przeobrazić w metalowe skrzydło. Prawie jak batmobile, tylko że pomarańczowy. Łukasz szybko wsiadł do środka i zamknął drzwi. Boziu jak ja się cieszyłam, że tym razem to nie mi się coś takiego przytrafiło. Z perspektywą rychłego rozwodu nie byłoby mi tak do śmiechu. Na następnym przystanku okazało się, że się że drzwi się mocno obraziły i nie zamierzały się już więcej otwierać (ani z wewnątrz, ani z zewnątrz, ani w żaden inny sposób). Toteż do końca dnia korzystaliśmy tylko z moich, czyli pasażerskich.
Wieczorem dojechaliśmy do zarezerwowanego hotelu w Las Vegas, a widząc jak zbliża się do nas obsługa valet parkingu, czym prędzej namierzyliśmy wjazd do parkingu samoobsługowego. Niespecjalnie chciało nam się tłumaczyć Panu, że żeby zaparkować nasz samochód musiałby wejść przez okno. Tak jakby luksusowo. Jak już znaleźliśmy ustronne miejsce rozłożyliśmy mobilny warsztat, czyli skrzynkę z narzędziami. Upragniony prysznic musiał zaczekać. Łukasz poluzował śruby, nastawił metalowe kostki, skręcił i o dziwo pomogło. Drzwi śmigały jak przedtem. Jeszcze tylko wstępne mycie reprezentacyjne i lecimy się meldować.
Gosia z bloga Voyagerka
Hej! Jestem Gosia i prowadzę profil podróżniczy o nazwie Voyagerka. Łączę podróżowanie z pracą na etacie. Jestem dr n. farm., pracuję w laboratorium, ale moją drugą wielką pasją są właśnie podróże. Podróżuję od małego, dzieciństwo spędziłam w Japonii, gdzie przez prawie 2 lata pracował mój tata. Podczas studiów kontynuowałam wyjazdy, biorąc udział w farmaceutycznych praktykach zagranicznych w Portugalii i Serbii, oraz w Erasmusie we Włoszech. Na moim blogu opowiadam nie tylko o dalekich podróżach, ale także o ich medycznym aspekcie podróżowania. Najbardziej lubię klimaty pustynne i podróże w głąb krajów arabskich.
Historia miała miejsce podczas moich studenckich praktyk w Portugalii. W jeden weekend zaplanowałyśmy z dziewczynami wypożyczenie auta, aby udać się z Lizbony do Algarve. Od początku coś nie miałyśmy szczęścia. Trzymałyśmy się w piątkę – ja, moja koleżanka Marta i trzy dziewczyny zza granicy – Zane z Macedonii, Andrea ze Słowacji i Trianti z Indonezji. Ja z Martą pojechałyśmy do wypożyczalni i miałyśmy odebrać dziewczyny z akademika (tylko ja i Marta miałyśmy prawo jazdy). Jednak jako studentki, nie miałyśmy kart kredytowych, i na miejscu okazało się, że nie możemy wypożyczyć auta! Obdzwoniłyśmy znajomych Portugalczyków, czy ktoś nas może poratować, a po pół godzinie kombinowania okazało się, że kartę kredytową ma nasza koleżanka z Indonezji. Zanim jednak dziewczyny do nas dojechały, minęło kolejne pół godziny. Ze sporym opóźnieniem, udało nam się w końcu wyjechać z Lizbony.
Po godzinie drogi, przy zjeździe z ronda, zatrzymała nas policja. Wydało nam się to bardzo dziwne, bo to był fragment drogi, który naprawdę jechałyśmy wolno. Na poboczu stało jeszcze kilka aut. Poważni policjanci kazali nam wszystkim wysiąść z auta, otworzyć bagażnik i nasze bagaże. Przyprowadzili też psy, które zaczęły wąchać nasze bagaże. Czułyśmy się co najmniej zaniepokojone, szczególnie jak zaczęłyśmy się zastanawiać, czy w naszym wypożyczonym w końcu aucie na pewno czegoś nie ma. Jednak po 10 min, policjanci puścili nas dalej.
Z bijącymi mocno sercami odjechałyśmy dalej, ale po kolejnej godzinie, znowu zatrzymała nas policja! Ja już byłam pewna, że tym razem dostanę mandat. Dziewczyny, jak tylko zatrzymałam auto, wyskoczyły szybko, pobiegły do bagażnika, zaczęły otwierać nasze bagaże i pokazywać je policjantowi. Nie wiem, kto był bardziej zdezorientowany – policjant na widok tego, że nagle 5 dziewczyn (o egzotycznej dla Portugalczyka urodzie) wyskoczyło z auta i pobiegło szybko do bagażnika (jego mina była bezcenna!!!), czy my, zdziwione, ze policjant jednak nie jest zainteresowany naszymi bagażami, a…po prostu nami. Staliśmy wszyscy naprzeciwko siebie, my, z otwartymi bagażami, czekające na psa i dokładną kontrolę, i on, jak się okazało, jeden jedyny policjant, bez żadnego psa i bez żadnej chęci sprawdzania plecaków. Okazało się, że chciał tylko rzucić okiem na dokumenty od auta i chwilę pogadać. A my już nastawiłyśmy się na kolejną kontrolę z psami. 😀
Jak po powrocie do Lizbony opowiadałyśmy to naszym portugalskim znajomym, to zapewniali, że ich nigdy w Portugalii nie łapali na kontrolę z psami, a już na pewno nie zatrzymywała ich policja dwukrotnie tego samego dnia. Nas jednak spotkał ten zaszczyt, ale do dzisiaj wspominamy to z uśmiechem. 😀
Irmina z bloga Na Pokładzie Życia
Jestem autorką bloga, którego właśnie czytasz:) Miłość do podróży odkryłam 4 lata temu, kiedy wyjechaliśmy z Lubym do Korei Południowej. Odtąd podróżuję regularnie dzieląc się wszystkim z czytelnikami.
Na blogu Na Pokładzie Życia znajdziesz darmowe przewodniki, najpiękniejsze miejsca w Polsce i na świecie, bezpardonowe recenzje atrakcji, a także tipy jak tanio podróżować i gdzie szukać podróżniczych promocji. Szczerze i bez ściemy– to moje hasło przewodnie.
Napisałam dla ciebie e-booka o roadtripie po Cyprze Południowym dzięki któremu wyruszysz w podróż pełną niezapomnianych wrażeń!
Kontakt: blog
Serbia. Jedziemy do Mokrej Gory by odbyć przejażdżkę malowniczą kolejką wąskotorową Šarganska Osmica. Autobus nie jest już może pierwszej młodości, ale szczęśliwie docieramy do celu. Przejażdżka Šarganska Osmicą okazuje się jednym z naszych najpiękniejszych wspomnień z podróży po Serbii.
Ale ja nie o tym.
Osmica za nami, wracamy na przystanek autobusowy. Drewniana wiata, jakaś tam rozpiska jest, chociaż i tak upewniamy się jeszcze w internetach czy na pewno autobus do Uzic jeszcze dzisiaj będzie. Słoneczko pięknie grzeje, dzień niczym z sielankowej powieści romantycznej.
Czekamy. Po jakimś czasie dołącza do nas dwoje ludzi. I tak sobie razem czekamy dalej.
Po jakiejś godzinie podjeżdża prywatny samochód. Państwo, którzy czekali razem z nami, pakują się do tego samochodu. Spoglądamy na siebie zdziwieni. Może to znajomi?
Ponownie zostajemy sami. Jakiś młody chłopak do nas podbija, i od słowa do słowa, zaprasza do wioski niedaleko, która powstała specjalnie na potrzeby filmu Emira Kusturicy. Autobusu ani widu ani słychu, więc idziemy zwiedzać. Atrakcja okazuje się zdecydowanie godna polecenia.
Nadchodzi jednak czas kolejnego przyjazdu autobusu. Nasz towarzysz sprawdza jeszcze na serbskich stronach czy na pewno transport będzie o wyznaczonej godzinie. Będzie. Wracamy na przystanek.
I ponownie podjeżdża prywatny samochód. Kierowca wysiada z auta. To ten sam, co wcześniej zabrał panią i pana. Pyta, gdzie chcemy jechać. Uzice.
Okazuje się, że poza sezonem autobusy pełnowymiarowe kursują jedynie w godzinach szczytu. Pozostałe kursy odbywają się zwykłymi autami. Sęk w tym, że w aucie już komplet.
Co robić? Jedna pani bierze swojego pana na kolana, Luby bierze na kolana mnie. I tak sobie wesoło sardynkujemy:D Dodam, że na kolejnym przystanku bierzemy ze sobą jeszcze kogoś.
I tak to właśnie wygląda w praktyce- jak na zdjęciu obok. Pan na pani. Do dziś wspominamy autowe sardynkowanie z uśmiechem.
ŚMIESZNE HISTORIE Z WAKACJI. BLOGERZY PODRÓŻNICZY OPOWIADAJĄ: PODSUMOWANIE
I jak? Mięśnie brzucha przećwiczone? Mam nadzieję, że tak, a jeśli jeszcze ci mało, to zapraszam do lektury pierwszej części tej serii. Znajdziesz ją tutaj: ZABAWNE HISTORIE Z PODRÓŻY. ŚMIAĆ SIĘ CZY PŁAKAĆ? BLOGERZY PODRÓŻNICZY OPOWIADAJĄ CZ. 1
Serdeczne dzięki dla wszystkich blogerów podróżniczych, którzy zdecydowali się podzielić swoimi śmiesznymi historiami z wakacji Na Pokładzie Życia:
- Karolina z bloga Women Of Poland
- Monika z bloga GeoZakręcona
- Sylwia, Grzesiek i Igor z bloga Rodzina Nomadów
- Maria z bloga Where is MINT?
- Ewelina z bloga W Poszukiwaniu Końca Świata
- Kaśka, Rysiek i Hania z bloga Z Ryśkami Przez Świat
- Olga z bloga Olgusta
- Arleta z bloga zamieszkali.pl
- Ola z bloga Historian’s Journeys
- Magdalena z bloga Okiem Maleny
- Sabina i Łukasz z bloga Dwie Połówki Globu
- Gosia z bloga Voyagerka
- Irmina z bloga Na Pokładzie Życia (sobie też dziękuję za pracę włożoną w stworzenie tego artykułu)
Pamiętaj, aby zapisać ten artykuł na swojej tablicy na Pintereście- w razie spadku energii i niewesołych myśli, będziesz mogła/mógł łatwo wrócić do przytoczonych tu śmiesznych historii z wakacji i odrobinę wyluzować.
Trzymaj się ciepło,
Irmina
ZWIEDZAJ ŚWIAT:
Bardzo fajny pomysł na serię. Mam nadzieję, że będzie kontynuowana – z jednego wpisu zebrałem przynajmniej kilka podróżniczych pomysłów 🙂
Cieszę się, że takie masz odczucia:) Co do kontynuowania serii, to na ten moment część druga jest ostatnia, ale kto wie, może w przyszłości powstanie kolejna część.