Zabawne historie z podróży, czyli temat rzeka. Ilość niefortunnych zdarzeń, które mogą się przytrafić w podróży, to niekończąca się lista. Chcesz się odrobinę wyluzować? Przeczytaj, co spotkało blogerów podróżniczych w czasie ich wypraw. Sama już nie wiem czy śmiać się czy płakać…
Nie ma co ukrywać, że w obecnej sytuacji śmiech jest jak najbardziej skazany. Kiedy zalewa nas fala informacji, ale też fake newsów dotyczących koronawirusa, łatwo w tym utonąć.
Dlatego dzisiaj chciałabym ci zaproponować czystą rozrywkę. Wypytałam blogerów podróżniczych o to jakie zabawne historie przydarzyły im się w podróży.
I wyobraź sobie, że ilość odpowiedzi i ciekawych anegdotek zmusiła mnie do podzielenia tego artykuły na 2 części!
W sumie dobrze wyszło. Dzięki temu czekają cię dwa całkiem zacne treningi mięśni brzucha.
ZABAWNE HISTORIE Z PODRÓŻY.
BLOGERZY PODRÓŻNICZY OPOWIADAJĄ CZ. 1
Ewa z bloga Trips On Me
Hejka! Jestem Ewa, mam 26 lat i od zawsze marzyłam o wyjeździe do USA. W 2016 spełniłam to marzenie po raz pierwszy, a potem jeszcze 3 razy! Wyjechałam do Stanów pracować jako instruktor jazdy konnej, wiec moje marzenie było spełnione podwójnie : ) Do tej pory podróżowałam głównie dzięki programom studenckim np. Camp America czy Erasmus oraz na własną rękę. Jeśli interesuje Was taka forma zwiedzania, Stany Zjednoczone oraz jazda konna to zapraszam do mnie.
Zakrapiana impreza na dzikim zachodzie
Czy znacie ten stan po imprezie, kiedy jedyne o czym marzycie to pizza/hamburger/kebab/inny ulubiony fastfood i szklanka coca-coli? Myślę, że jeśli jesteście studentami to na pewno wiecie o czym mówię 😉 Jak się okazuje, takie potrzeby mają nie tylko studenci w Polsce czy w Europie, ale także Indianie z plemienia Navajo.
Podczas mojej konnej przejażdżki po Monument Valley w stanie Utah, miałam przyjemność pokonwersować z moim przewodnikiem o jego życiu w rezerwacie.
Opowiadał mi o tym jak z bratem umawiał się na „polowanie” na dzikie mustangi, jak patrolował teren rezerwatu i spędzał całe dnie na rodzinnym rancho. Pewnego wieczoru, jak wynikało z opowieści mojego towarzysza Rossa, wybrał się on na dziką (i zakrapianą) przejażdżkę konną z kolegami. Owa ekipa tak zabalowała, że na koniec imprezy pojechali konno do… McDrive!
Ta historia mocno mnie rozbawiła (szkoda, że nie mogłam zostać tam dłużej, żeby też przeżyć taką przygodę!) i od tej pory mam w głowie utarty obraz mojego przewodnika podjeżdżającego pod Maka na jego dzikim rumaku!
Antek w podróży
Kilka lat temu podczas majówki zwiedzałem Wiedeń. Odwiedziłem wtedy również niesamowity Pałac Schönbrunn oraz znajdujące się tam zoo. Miała tam miejsce zabawna sytuacja przy klatce z Tapirem. Miał on wyraźną ochotę na spółkowanie ze swoją towarzyszką, która kompletnie go olewała i wolała zająć się jedzeniem. Biedak był w gotowości przez jakieś 30 minut, ale nie udało mu się doprowadzić do finału. Zabawni byli też rodzice, których małe dzieci pytały “co to ten tapir tam ma”, a Ci wstydzili się o tym odpowiadać 🙂
Asia z bloga The Blond Travels
Joanna Horanin jest blogerką i autorką bloga The Blond Travels, gdzie pisze o podróżach, pracy zdalnej i życiu za granicą.
Jest też założycielką szkoły OK English, gdzie pomaga innym spełniać marzenia o lepszym życiu dzięki nauce języka angielskiego.
Kontakt: blog | fanpage | Instagram
OK English: www | fanpage
Mieszkałam w Chiang Mai przez 3 lata. Uczyłam tam w szkole, która wyciskała ze mnie wszystkie soki. Mój ostatni urlop chciałam spędzić na południu. Wraz z moim partnerem, Chrisem, zarezerwowaliśmy bilet na samolot do Surat Thani. Stamtąd mieliśmy transfer na Koh Phangan.
Z niecierpliwością czekałam na ten wyjazd! Noc wcześniej nie mogłam spać, bo byłam bardzo podekscytowana.
Wstaliśmy bardzo wcześnie rano i wzięliśmy taksówkę na lotnisko.
Przez odprawę przeszliśmy bez problemu. Z wejściem na samolot też nie było żadnych kłopotów.
Weszliśmy na pokład.
Już na wejściu widziałam, ze ktoś siedzi na naszych miejscach. Grzecznie więc wskazałam, że to nasze siedzenia. Sprawdziłam nasze bilety i bilety osób tam siedzących. Faktycznie, były tam te same numery.
Zawołałam więc stewardessę.
Ta wzięła mój bilet, spojrzała na niego, potem na mnie, potem znowu na bilet i zaczęła się śmiać.
– Bardzo przepraszam – powiedziała – Ale wasz lot jest jutro.
Teraz zawsze sprawdzam rezerwacje 10 razy zanim w ogóle wyjadę na lotnisko.
Celina z bloga Cel w podróży
Celina na swoim blogu, który prowadzi już 7 lat, dzieli się swoim podróżniczym doświadczeniem, zachęca do poznawania świata na własną rękę. Znajdziecie tu mnóstwo praktycznych wskazówek oraz inspiracji. Celina odkryła w sobie także żyłkę organizatorską, uwielbia planować, układać trasy i robi to także zawodowo w firmie Travelizeme. Podróże, zaprojektowane przez nią, to nie tylko zwiedzanie głównych atrakcji, to też poznawanie tradycji i odkrywanie nowych kulinarnych smaków. Do tej pory odwiedziła ponad 50 krajów, do niektórych wracała kilkukrotnie. Pasję do podróżowania łączy z pracą na etacie.
Zabawna sytuacja w podróży? Takich było sporo, ale na myśl od razu przychodzi mi historia z Iranu, a konkretnie z miasta Sziraz. Jak zapewne wiesz, Iran słynie z wyjątkowej gościnności. Ludzie są niezwykle serdeczni i otwarci, ciekawi nas, przybyszów z innego świata. Dokładnie tego doświadczyłam podczas mojej podróży w 2015 roku.
Po zwiedzaniu jednego z meczetów, przysiadłyśmy sobie na nieśpieszną herbatkę. Po Iranie podróżowałam z koleżanką, więc dwie turystki musiały zwracać uwagę. W pewnym momencie do naszego stolika dosiadły się dwie kobiety, które już od jakiegoś czasu nas obserwowały. Jedna starsza, druga sporo młodsza, widać było, że to matka z córką. Zdziwienie… o co chodzi? Stolik obok cały wolny… one nic nie mówią, tylko patrzą i się uśmiechają. I tak sobie siedzimy, wymieniając się spojrzeniami, czujemy się trochę niezręcznie. W pewnym momencie Kinga nie wytrzymuje i pyta, czy mówią po angielsku. A na to ta młodsza, że tak i zaczyna zasypywać nas nieskończoną ilością pytań i to płynną angielszczyzną… Co tu robimy? Skąd jesteśmy? Dlaczego same? Czy to normalne? Czy się nie boimy? Co robimy zawodowo? Ile mamy lat? Czy mamy mężów? I… co sądzimy o irańskich mężczyznach? Hm, no przystojni są i chyba sympatyczni, bo w sumie co możemy powiedzieć. Bo one mają u siebie w rodzinie jednego kawalera, on teraz szuka żony, więc może któraś z nas się skusi? Konsternacja, bo jak tu grzecznie odmówić?
Kobiety zrobiły na nas niesamowite wrażenie. Od razu zaprosiły nas do siebie na obiad, bo przecież całą rodzinę koniecznie musiałyśmy poznać. Naprawdę były przejęte tą naszą rozmową. Niestety w tym dniu miałyśmy już plany, więc obiad nie wchodził w grę. Natomiast wieczorny spacer po Sziraz dlaczego by nie? Nastąpiła wymiana kontaktów i ruszyłyśmy dalej. Tylko odeszłyśmy kilka kroków, dzwoni telefon… to córka – a może jednak skusimy się chociaż na lody? Obiecałyśmy, że wieczorem na pewno damy się zaprosić, więc jeszcze się spotkamy.
Zgodnie z planem udałyśmy się na zwiedzanie Persepolis. W tym czasie, wyobraź sobie, miałam multum nieodebranych połączeń, których przybywało z każdą godziną. Tak, to ta młoda dziewczyna non stop do mnie wydzwaniała. Trochę dziwne, ale może w Iranie tak jest. Po powrocie do Sziraz oczywiście zgodnie z umową oddzwoniłam. Umówiłyśmy się w parku, w którym znajduje się grób Hafeza, wybitnego perskiego poety. Panie od razu wypatrzyły nas z daleka i okazało się, że już nawet zakupiły nam bilety. Nie było nawet opcji, by zwrócić im pieniądze, bo przecież nas zaprosiły.
Jednak to nie wszystko… co się okazało? Dziewczyny nie przyszły same. Ściągnęły do parku całą swoją rodzinę, ciocie, wujków i liczne kuzynostwo, a wśród panów znalazł się także ów zachwalany kawaler, szukający żony… który cały spacer trzymał się dość blisko Kingi:) To był naprawdę bardzo zabawny wieczór, mimo iż swatanie jednak się nie powiodło. Było pamiątkowe zdjęcie, uściski i zaproszenie do ich letniego domku, jak tylko będziemy ponownie w okolicy.
Ola z bloga What the travel
Nauczycielka języka angielskiego zakochana w amerykańskich parkach narodowych. Miłośniczka języków obcych i podróży po Europie. Od ponad roku również blogerka podróżnicza. W pierwszą podróż wybrała się w wieku 10 lat… zwiedzać Pekin z rodziną. Lubi mieć plan i się go trzymać, chociaż spontanicznie podjęte decyzje i nieplanowane wakacje również sprawiają jej wiele radości; )
Z cyklu: żenujące chwile w życiu turysty.
Mamy z moją Mamą taką fajną tradycję i już od 7 lat, co lato wybieramy się we dwie na tygodniowe wakacje w różne rejony Europy. W 2014 roku wybór padł na Rzym, a skoro Rzym to i Watykan. Obie byłyśmy bardzo ciekawe Kaplicy Sykstyńskiej. I tak szłyśmy i szłyśmy jak nas prowadziły strzałki, aż w końcu zniecierpliwiona głośno zaczęłam się zastanawiać gdzie jest ta cała kaplica. I wtedy mocno rozbawiona Rodzicielka wyjaśniła mi, że przecież już dawno przez nią przeszłyśmy! Otóż wyobraźcie sobie, że w watykańskiej Kaplicy Sykstyńskiej było tyle osób, że porządku musiało pilnować kilku ochroniarzy. „Wpadłszy” do tego kotła, popychana przez ludzi i kierowana przez ochronę do wyjścia nawet nie zauważyłam gdzie jestem! Włączył mi się instynkt przetrwania i umiłowanie do stosowania się do zasad i tak skupiłam się na zadaniu jak najszybszego opuszczenia pomieszczenia, że w ogóle nie zauważyłam jakie to pomieszczenie miałam pospiesznie opuścić. Do dziś się z tego śmiejemy.
Co ciekawe, kilka lat później moja Mama zrobiła praktycznie to samo gdy pojechałyśmy oglądać Stonehenge. Pogoda była prawdziwie angielska. Jak to mówią Brytyjczycy, padało kotami i psami. Mama była tak zajęta walką z deszczem, w plastikowej pelerynce i pod kolorową parasolką, że nawet nie zauważyła kiedy obeszłyśmy budowlę dookoła! Po zrobieniu prawie pełnego okrążenia rozbawiona zapytała: „No, to gdzie jest to całe Stonehenge?”
Hania z bloga HiHa
Lingwistka, backpackerka, śpioch. Pewnego dnia wyszła z domu i złapała stopa – od tego czasu przez ponad 1000 dni jechała na wschód, tak długo aż stał się zachodem, dogadywała się w językach, których nie zna, próbowała jedzenia, którego nie potrafi nazwać i tańczyła do muzyki artystów ulicznych. Na jej blogu HiHa.pl znajdziesz przygodę, autostop, opowieści i jednorożce – pod jednym dachem, najczęściej namiotu.
Doautostopowaliśmy do Tennant Creek, aborygeńskiego miasteczka na środku pustyni. Nazajutrz był Australia Day – święto narodowe, więc lokalna gawiedź już świętowała i to świętowała mocno procentowo. Skryliśmy się pod wiatą przed tą ulewą, która właśnie nawiedziła ów środek pustyni, i kombinowaliśmy, gdzie by tu rozbić namiot, żeby ani nie obudzić się na dnie nowopowstałego jeziora, ani nie wejść w drogę społeczności, z godziny na godzinę bardziej pijanej (tak, Aborygeni mają problem z alkoholem), a w międzyczasie jej przedstawiciele podchodzili jeden po drugim żeby się z nami zapoznać.
– Magia, człowieku! Skąd wiedziałeś, jak mam na imię? – Wykrzyknął młodzieniec zaraz po tym, jak zapytał o imię Piotrka, a ten odpowiedział, że „Peter”.
– Czyli, że zza morza? – Zapytał drugi, po tym, jak odpowiedzieliśmy, że jesteśmy z Polski.
Rozmowy były średnio natchnione i nie wykazywały potencjału na nawiązanie bliższych relacji i długotrwałych przyjaźni. Słysząc po raz nasty pytanie, skąd jesteśmy, odruchowo odpowiedzieliśmy, że zza morza.
– To się domyślam, ale skąd? – wyrósł przed nami wyjątkowo prosto trzymający się na nogach Aborygen.
– A, Polska… Tak, tak, wiem. Wycierpieliście swoje w ostatnim stuleciu! Powiedzcie mi, jak ludzie się pozbierali po komunizmie?
Pan Aborygen przez pół godziny prowadził monolog na temat historii Polski powojennej, co i rusz zawstydzając nas wnikliwymi, szczegółowymi pytaniami. Wałęsa przeskoczył przez płot, pan skończył wątek, po czym spojrzał w górę i powiedział:
– Niebo mówi mi, że będzie padać przez dwa dni. Uważajcie na siebie. I poszedł. A padało faktycznie przez dwa dni.
Magda i Dawid z bloga PlusKoty w Podróży
Ona: Maniaczka organizowania podróży i docierania w ciemne zakątki Internetu w poszukiwaniu informacji co, gdzie, jak i kiedy
On: Oaza cierpliwości o sucharkowatym poczuciu humoru, odpowiedzialny za techniczną część podróży, czyli za „Daaaaaaaaaaaaawid, tu się coś zje….. tzn. zepsuło!”.
Oni: małżeństwo kotoholików, przemierzające świat w poszukiwaniu przygód, którymi wypełnia walizkę wspomnień o nazwie PlusKoty w Podróży.
Na zdjęciu widzimy uroczego psa. Niech Was nie zwiedzie jego sympatyczny pyszczek, gdyż jest to pies pasterski, posiadający dwie charakterystyczne cechy: obcięte uszy i niski stopień życzliwości względem obcych. Pasterze obcinają uszy swoim psom podobno po to, by zmniejszyć ryzyko poważnych obrażeń poniesionych w trakcie konfrontacji z dziką zwierzyną, stanowiącą zagrożenie dla stada. Niezbyt przyjemny charakter psa związany jest z pełnioną przez niego funkcją i dlatego też zaleca się, by podczas pieszych wędrówek omijać stada szerokim łukiem. Szczególnie, iż dla pasterza, uciekający w popłochu turysta często stanowi nie lada rozrywkę w monotonii życia codziennego, więc nie będzie sobie psuł zabawy przywoływaniem psa do porządku.
Dobra rada dobrą radą, a życie życiem .
Rozbiliśmy nasze pluskotowe obozowisko za małym gruzińskim miasteczkiem Ushguli, z pięknym widokiem na majestatyczne góry. Nasze kontemplacje nad niezwykłymi okolicznościami przyrody przerywa widok wielkiego psa wyłaniającego się zza wzgórza. Dostrzegł nas i zaczął biec w naszą stronę z raczej mało przyjacielskim nastawieniem. Nawet nie próbowałam uciekać, bo spowodowałoby to, że pies krztusiłby się ze śmiechu jedząc moje zwłoki.
Pozostał element zaskoczenia. Zaczęłam do niego zagadywać, jakby był najsłodszym szczeniakiem pod słońcem. „A co to za słodki pieseł? a kto tu jest taki puszysty? a kto tu tak uroczo biegnie?” I pies … zgłupiał. Spojrzał na mnie jak na debila, ale stwierdził, iż chyba jestem jakimś znajomym debilem, skoro cieszę się na jego widok. W ostateczności postanowił nas nie zjadać, dał się wytarmosić, a w nocy strzegł naszego obozowiska. Mimo happy endu, nie polecam testowania tej metody na własnej skórze…
Wojciech z bloga Conscious Traveler
Hobbystycznie autor mini bloga conscious.traveler. Nomada, który odwiedził 60 krajów, a 3 lata mieszkał w Azji, poznając jej kultury. Rzucił korporację by spełniać swoje marzenia. Uzależniony od adrenaliny. Zdobył Mt. Kenya i chodził po dzikich górach północnego Iranu. Autor książki „Spotkania w Azji”, pełnej inspirujących historii ludzi poznanych na Dalekim Wschodzie. Na codzień prowadzi warsztaty wellbeing i organizuje świadome wyjazdy kulinarne do Azji (Foodkrywcy).
Przypadkiem wykopałem to zdjęcie z otchłani dysku twardego, które nie widziało światła dziennego od 11 lat! Pierwsza fotka została zrobiona w Nepalu, a dokładniej w Pokharze. Przypomina mi o stereotypach i lękach jakie miałem tuż przed moją pierwszą podróżą do Azji (3 miesięczna praktyka studencka w Indiach, ludzie ratujcie!).
Bałem się jak cholera jadąc w nieznane… i w sumie słusznie, bo przeżyłem swój największy szok kulturowy ever! Mieszkałem i pracowałem w Indiach podczas upalnego lata. Temperatura sięgała powyżej 40 stopni, a biuro i mój mini pokój nie miały klimatyzacji! Wizja końca świata i zwątpienie pojawiało się co rusz, przed lotem i podczas pierwszych dni na nowym kontynencie.
Ale wiece co? Ta przygoda na zawsze zmieniła mnie i przewartościowała moje życie. Po powrocie świat już nie był taki sam, a głód podróżowania rósł coraz szybciej. Zacząłem jeszcze bardziej doceniać to co mam, przestałem marudzić na spóźnione pociągi PKP oraz moja wrażliwość na biedę i los bliźniego zdecydowanie wzrosła. Także nie diabeł taki straszny…
Agnieszka z bloga Podróżowanie Głębokie
Nazywam się Agnieszka Korycka-Sobotka i łączę w sobie pasje, które pozornie mogą się wykluczać – we mnie tworzą harmonijną całość.
Jestem tłumaczką i filmoznawczynią, doktorantką na Uniwersytecie Warszawskim. Współtworzę Zespół Badań nad Filmem UW. Ponadto jestem dyrektorem programowym Fundacji na Rzecz Niematerialnego Dziedzictwa Kultury w Polsce. Z zamiłowania pozostaję reżyserką tworzącą w Zespole Filmowym Jaskółka i trenerką tańca towarzyskiego. Podczas podróży jestem jak dziecko idące tam, gdzie prowadzi je serce. Uprawiam windsurfing, jeżdżę na desce i na nartach.
Kiedyś chciałam być zawodową podróżniczką, ale zrozumiałam, że najciekawsze podróże to nie te na koniec świata, ale do jego głębi. Blog Podróżowanie Głębokie to pewna perspektywa patrzenia na świat. Opis relacji z wypraw do rzeczywistości zjawisk i rzeczy, zapis rozmów z napotykanymi osobami, a zarazem zaproszenie do wyprawy, do innej formy podróżowania, do świadomego i pięknego życia.
Gdy droga staje się celem – opowieść o szalonym Gruzinie i ratowniczych psach
Czy te psy są nasze? – to pytanie zadawane z podniesionymi kącikami ust towarzyszyło nam już do końca wyjazdu. Dzień zapowiadał się bardzo ciekawie. Mieliśmy szusować na nartach w gruzińskim Gudauri, jeździć na skuterze, a wszystko miało się zacząć od epickiego wschodu słońca na wzgórzu z widokiem na Kazbek, gdzie stoi klasztor Cminda Sameba. Jako że chcieliśmy tam być o świcie, mierzyliśmy się z zamiarem, by wjechać na szczyt samochodem, w końcu trzeba wykorzystać wynajętego suwa z napędem na cztery koła! Podpytaliśmy miejscowych, czy myślą, że kiedy wokół są metrowe zaspy, dotarcie na górę samochodem jest w ogóle możliwe i wszyscy zgodnie odpowiedzieli, że jeśli mamy „czetyrie na czetyrie” to podjedziemy. No więc wyruszyliśmy! Sunęliśmy w ciemnościach, krętą gruzińską drogą wojenną. We wiosce Stepancminda, z której wspinacze wyruszają na Kazbek, przestało być oczywiste, gdzie jechać dalej. Droga, którą się toczyliśmy, zakończona była…ścianą śniegu, od której prawie dosłownie się odbiliśmy.
Pewien Gruzin polecił, żebyśmy pojechali za nim. Przed naszymi oczami ukazał się ostry, stromy zjazd, w niecce na dole płynęła jakby mała rzeczka, a zaraz za nią był równie stromy podjazd. Szalony Gruzin ruszył z kopyta, a my zastanawialiśmy się, czy właśnie obserwujemy ostatnie minuty jego życia. Gdy zaczął się ześlizgiwać do wody z krawędzi wzniesienia, jak w skateparku, oczami wyobraźni widziałam jak jego suw zatapia się w błotnistym dnie jednak wcale nie tak małej rzeki. Ale nie! Wcisnął gaz do dechy i wczołgał się na górę! Siedzieliśmy jak zamurowani. Z szoku wybudził nas głos krzyczący po rosyjsku: „Dawaj, dawaj!” Patryk, to chyba do Ciebie! – powiedziałam do męża, który wciąż siedział jak wryty. No to ruszyliśmy za naszym samozwańczym przewodnikiem, który tak szybko jak się pojawił, równie niespodziewanie zniknął i dalej musieliśmy sobie radzić sami.
Jechaliśmy przez zasypane śniegiem bezdroża, powoli wspinając się na wzgórze – istny off road! Humor na chwilę nam się poprawił. W pewnym momencie, gdy byliśmy mniej więcej w połowie drogi, znów wyrosła przed nami ściana śniegu. Zostawiliśmy samochód i postanowiliśmy pozostały dystans pokonać pieszo, najkrótszą możliwą drogą, czyli w linii prostej na szczyt, gdzie według GPS-u miał przebiegać zasypany gdzieś pod śniegiem szlak. Gdy wpadłam w pierwszą zaspę – tak dużą, że by się wygrzebać, łapałam się gałęzi drzewa – przypomniałam sobie, że nie zjadłam śniadania, co jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki wyssało ze mnie resztki sił. Co więcej nasz azymut, Cminda Sameba, jakby zniknął z naszych oczu. Szliśmy jak na oślep, a nawet w sposób dosłowny oślepieni wynurzającym się zza gór słońcem i białym śniegiem wokół nas.
I wtedy pojawiły się psy. Zbiegły ze szczytu, dodając nam nadziei, że już niedaleko i być może nie będziemy musieli wzywać na ratunek helikoptera. Gdy wpadałam w zaspy, psy rzucały mi się na ratunek i wyciągały ze śniegu, wesoło merdając ogonami. W pewnym momencie ujrzeliśmy XIV-wieczną cerkiew ozłoconą promieniami porannego słońca. Doszliśmy na szczyt z błękitnookim haskim, trzema kundlami i jednym, białym psem pasterskim. Na górze spotkaliśmy grupę, która kierowała się na Kazbek. Cerkiew Świętej Trójcy jest dla wspinaczy punktem przystankowym. Zapytali nas, czy te piękne psy są nasze, bo nie odstępowały nas na krok, skakały wokół nas i pozowały do zdjęć. Były z nami nawet gdy schodziliśmy – tym razem drugą stroną góry, trasą przeznaczoną latem dla autokarów. Rozstaliśmy się z nimi dopiero przy pozostawionym przez nas samochodzie, kiedy ze smutkiem musieliśmy przyznać, że psy nie były nasze, ale zachowały się tak, jakbyśmy byli ich najlepszymi właścicielami…
Agnieszka z bloga Z hiszpańskim w plecaku
Mam na imię Agnieszka. Mój blog łączy w sobie dwie moje pasje: miłość do podróży i zachwyt nad językiem hiszpańskim. Podróżuję chyba od zawsze, bo już jako dziecko z rodzicami regularnie odwiedzałam różne miejsca w Polsce. Językiem hiszpańskim zainteresowałam się kilka lat temu.
Moja zabawna historia z podróży związana jest z językiem hiszpańskim i podróżą do Ekwadoru, gdzie pojechałam z dwiema koleżankami. Spędziłyśmy tam prawie miesiąc poznając kulturę, podziwiając wspaniałą przyrodę i delektując się pyszną kuchnią. Przemieszczając się po kraju korzystałyśmy z usług lokalnych przewoźników autobusowych. To była bardzo przyjemna podróż i dobrze ją wspominam. Mniej więcej w tamtym czasie zaczęłam uczyć się języka hiszpańskiego wiec był on jeszcze u mnie na niskim poziomie w trakcie tego wyjazdu.
Zabawna sytuacja miała miejsce w stolicy kraju Quito, na dworcu autobusowym. W związku z tym, że właśnie przebyty odcinek podróży był bardzo męczący, a miasto duże, postanowiłyśmy wziąć taksówkę by tak dojechać do hostelu. Z racji że była to już połowa podróży w Ekwadorze, to w miarę orientowałyśmy się w realiach cenowych, więc i w cenach transportu. Dodatkowo nasz przewodnik (książka) podpowiadał nam jaki mógłby być koszt przejazdu taksówką z dworca do hostelu – ok. 1 dolar. Wyszłyśmy z dworca – trzy białe Europejki (pewnie przy kasie…) i poszłyśmy w kierunku stojących taksówek. Świeżo nauczonym hiszpańskim zapytałam pierwszego kierowcę o cenę, a ten odparł, że 2 dolary. „Za tanio!” odpowiedziałam… Zdziwił się dość mocno ale my się tym nie przejęłyśmy, w końcu to Latynosi , oni tak mają pomyślałam.
Spokojnie poszłyśmy do następnego kierowcy. Sytuacja powtórzyła się, kierowca zaproponował 2 dolary, a ja twardo utrzymywałam, że za tanio dla nas. Z kolejnym kierowcą było podobnie. Gdy szłyśmy do czwartego samochodu to ci pozostali trzej już szli za nami. W ten sposób szybko zebrała się dość liczna grupa, w której żywo komentowano zaistniałą sytuację. My oczywiście nie rozumiałyśmy skąd to zachowanie z ich strony.
W końcu jeden z kierowców zaproponował cenę 1 dolara. Przyjęłyśmy to z ogromnym entuzjazmem mówiąc, że „drogo” i… że nam pasuje. Szybko wpakowałyśmy mu plecaki do bagażnika. Dopiero wieczorem, w hostelu, analizując słownik okazało się, że pomyliłam słowa: „caro” (drogo) oraz „barato” (tanio), i w rozmowie z kierowcami taksówek używałam ich w złym znaczeniu. Wesoły to był wieczór: )
Renata i Przemek z bloga Bagaż Do Wymiany
Jesteśmy duetem wolnych duchem marzycieli, którzy jednocześnie twardo stąpają po ziemi. Dwa lata temu zamknęliśmy dotychczasowy rozdział stacjonarnego życia, spakowaliśmy plecaki i ruszyliśmy przed siebie. Renata – absolwentka filologii polskiej i filozofii. Przez lata bliska jej była branża edukacyjna. Autorka książki o kulturze hip-hopowej, obecnie redagująca audiobooki o znanych osobach świata nauki, biznesu, polityki i kultury. Przemek – z wykształcenia kulturoznawca, zawodowo związany ze światem luksusowych alkoholi, hobbystycznie – mający na koncie epizody gitarowych przygód w różnych kapelach. Renata nie wyobraża sobie życia bez kawy, książek, teatru, kuchni włoskiej i The Beatles. Przemek to amator azjatyckich potraw, dobrych reportaży i światowego kina. Wielbiciel starego brzmienia bluesa i rocka, ale też otwarty na nowe trendy w muzyce. Na blogu dzielimy się naszym bagażem przeżyć, wiedzy, doświadczeń, który cały czas jest gotów na kolejne zmiany.
Gdybyśmy mieli wskazać podróż z największą liczbą śmiesznych nieporozumień, wesołych przygód i wpadek, które miały zabawny finał – to bezkonkurencyjna okazałaby się trwająca trzy miesiące autostopowa wycieczka, której celem były Bałkany. Niespieszne tempo przemieszczania się bez sprecyzowanego planu sprzyjało kumulacji sytuacji, które szczypta humoru często ratowała przed nieśmiesznymi konsekwencjami.
Czasem podłożem dla takich przygód była bariera językowa. Przekonaliśmy się o tym już na początku wspomnianej wyprawy, gdy udało nam się wydostać z Bratysławy i podążaliśmy w kierunku naszych „bratanków” – Węgrów. Pokonując kolejne odcinki, nieustannie modyfikując trasę za sprawą autostopowych dobrodziejów, dotarliśmy w końcu pieszo do granicy z Węgrami. Tuż po jej przekroczeniu zrzuciliśmy plecaki i już mieliśmy sobie pozwolić na krótką chwilę oddechu, gdy ujrzeliśmy nadjeżdżające auto. Mechanicznie wystawiliśmy kciuka, choć tak naprawdę nie wiązaliśmy z tym gestem większej nadziei. Po całym dniu stania na poboczach dróg w lipcowych promieniach słońca nie wyglądaliśmy zbyt zachęcająco i trudno byłoby nas nazwać idealnymi pasażerami dla właśnie nadjeżdżającego odpicowanego luksusowego samochodu.
Jakież więc było nasze zdziwienie, gdy pojazd się zatrzymał, a z jego wnętrza wyszedł się przywitać przemiły Węgier. Zanim nasze plecaki trafiły do bagażnika, trzeba było w nim zrobić małe przemeblowanie, bowiem maksymalnie wypełnionymi był piwkiem i innymi trunkami. Kiedy wsiedliśmy do auta, kierowca usiłował podjąć rozmowę – oczywiście po węgiersku.
Okazaliśmy się totalnymi matołami, bo wszelkie próby konwersacji kończyły się śmiesznymi nieporozumieniami. Poza mową ciała nic nie mogło uratować sytuacji: kierowca znał poza węgierskim wyłącznie język duński. Komunikacyjnie sytuacja patowa. Niezręcznie tak jechać z sympatycznym kierowcą w absolutnej ciszy, więc nie poddawaliśmy się. Liczyliśmy na dobrodziejstwa techniki i naiwnie sądziliśmy, że tłumacz Google wybawi nas z opresji. Niemal każda próba translatora kończyła się porażką, co mogło być dla nas marną pociechą – język węgierski przerósł nie tylko nasze umiejętności lingwistyczne.
Jednym z tematów, którymi próbowaliśmy zabić niezręczną ciszę, była kwestia nocowania pod namiotem na Węgrzech – wszakże razem z plecakami w bagażniku spoczywał nasz tymczasowy dom, śpiwory i karimaty. Internetowy tłumacz kombinował na wszelkie sposoby z pytaniem o możliwość rozbicia namiotu na dzikich terenach. Jednak i jemu nie szło najlepiej, więc w końcu chcieliśmy porzucić ten temat, jednak przemiły kierowca drążył dalej, coraz bardziej się angażując.
Za bardzo. Z nieudolnych tłumaczeń wywnioskował, że potrzebujemy namiot. Gdy już zbliżyliśmy się do Győr, Węgier zjechał całe miasto, by nas ostatecznie zawieźć do …. Decathlona. Triumfalnie podjechał pod wejście sklepu i widząc jego radość z uczynionej nam przysługi, poddaliśmy się. By nie mącić nastroju, dyskretnie wyciągnęliśmy plecaki z bagażnika, starając się z całych sił, by kierowca nie dostrzegł przymocowanego do bagażu namiotu. Oczywiście podziękowaliśmy, a facet był przeszczęśliwy, że pomógł. Tyle, że zapadł już wieczór, a naszym kolejnym celem był Budapeszt. Znajdowaliśmy się na przemysłowych przedmieściach miasta, którego nazwy oczywiście nie potrafiliśmy poprawnie wymówić.
Irmina z bloga Na Pokładzie Życia
Jestem autorką bloga, którego właśnie czytasz:) To za moją sprawą czytasz ten wpis. Miłość do podróży odkryłam 4 lata temu, kiedy wyjechaliśmy z Lubym do Korei Południowej. Odtąd podróżuję regularnie dzieląc się z czytelnikami wszystkim.
Na blogu Na Pokładzie Życia znajdziesz darmowe przewodniki, najpiękniejsze miejsca w Polsce i na świecie, bezpardonowe recenzje atrakcji, a także tipy jak tanio podróżować i gdzie szukać podróżniczych promocji. Szczerze i bez ściemy– to moje hasło przewodnie.
Napisałam dla ciebie e-booka o roadtripie po Cyprze Południowym dzięki któremu wyruszysz w podróż pełną niezapomnianych wrażeń!
Kontakt: blog
Różowych wspomnień czar- 4 lata temu…
Nigdy nie zapomnę tego uczucia, kiedy okazało się, że nocujemy z Lubym i koleżanką w hotelu miłości.
To była nasza druga wizyta w Pusan w Korei Południowej. Tym razem wybraliśmy się we trójkę: ja, Luby i nasza koleżanka. Pusan, to dość popularne miejsce na weekend ze względu na piękne plaże. Co za tym idzie, ustrzelenie taniego noclegu było wyzwaniem.
Kiedy więc zobaczyliśmy, że jeden motel oferuje pokoje w stosunkowo atrakcyjnej cenie, nie wahaliśmy się. Sęk w tym, że nie pokusiliśmy się o sprawdzenie dlaczego akurat ten motel jest tani.
Jest już ciemno. Na horyzoncie pojawia się motel porażający neonami. Nabijam się z niego, rozbawiona słodkimi serduszkami.
Ale… moi towarzysze jakoś tak dziwnie milczą….
Ja patrzę, a oni wchodzą do środka. To NASZ nocleg.
Wyobrażam sobie jak wiele kosztowało właściciela by zachować poker face na widok naszej trójki. Co więcej, rano poprosił o grupowe selfie. Do dziś się zastanawiam, co zrobił z tym zdjęciem. I sama nie wiem czy naprawdę chcę wiedzieć.
Nasz pokój okazał się wyjątkowo słodziaśny jak na azjatyckie klimaty przystało, a na ścianie pyszniła się piękna sentencja, która jednak w takim miejscu aż prosiła się o ironiczny uśmieszek.
W cenie otrzymaliśmy też pakiet odświeżający. Mydło, szampon, jakiś balsam, szczoteczki do zębów i… kondomy. W końcu to motel miłości, na cyrtolenie się miejsca nie ma. Na półce stały również różne nawilżacze (tak, TE nawilżacze, olejki do masażu etc.). Skończyło się bez testowania, ale pachniały całkiem całkiem.
Teraz wspominam tę sytuację z rozbawieniem, ale wtedy nie obyło się bez skrępowania na początku. Wszyscy dopiero raczkowaliśmy jeśli chodzi o podróżowanie, ale jednak mimo wszystko taka wpadka aż prosiła się o samobiczowanie.
Bez skojarzeń proszę.
ZABAWNE HISTORIE Z PODRÓŻY.
BLOGERZY PODRÓŻNICZY OPOWIADAJĄ: PODSUMOWANIE
Mam nadzieję, że historie przytoczone przez blogerów podróżniczych skutecznie poprawiły ci humor i zachęciły do wspominana z uśmiechem na ustach własnych gaf.
Jeszcze raz dziękuję serdecznie wszystkim blogerom, którzy zdecydowali się podzielić swoimi zabawnymi sytuacjami z podróży Na Pokładzie Życia:
- Ewa z bloga Trips on Me
- Antek w podróży
- Asia z bloga The Blond Travels
- Celina z bloga Cel w podróży
- Ola z bloga What the travel
- Hania z bloga HiHa
- Magda i Dawid z bloga PlusKoty w Podróży
- Wojciech z bloga Conscious Traveler
- Agnieszka z bloga Podróżowanie Głębokie
- Agnieszka z bloga Z hiszpańskim w plecaku
- Renata i Przemek z bloga Bagaż Do Wymiany
- Irmina z bloga Na Pokładzie Życia (sobie też dziękuję za pracę włożoną w stworzenie tego artykułu)
Kolejnej części zabawnych historii z podróży spodziewaj się w pierwszej połowie maja 2020.
Pamiętaj, aby zapisać ten artykuł na swojej tablicy na Pintereście- dzięki temu, w razie spadku energii i niewesołych myśli, będziesz mogła/mógł łatwo wrócić do przytoczonych tu zabawnych historii z podróży i rozchmurzyć się odrobinę.
Trzymaj cię ciepło,
Irmina
ZWIEDZAJ ŚWIAT:
- 35 CIEKAWYCH KSIĄŻEK DO CZYTANIA DLA DOROSŁYCH
- LARNAKA I OKOLICE: JAKIE ATRAKCJE CZEKAJĄ NA CIEBIE? GDZIE ZJEŚĆ? CO Z NOCLEGIEM? ZWIEDZANIE BEZ ZADYSZKI
- 10 NAJPIĘKNIEJSZYCH ZAMKÓW NA SZLAKU ORLICH GNIAZD: TRASA SAMOCHODOWA (MAPA + NOCLEG)
Bardzo fajnie się czytało, bo takie historie lepiej czytać niż samemu przeżywać 😉
W sumie… niektóre mogą nas czegoś nauczyć chociaż, wiadomo, nie będzie to może najprzyjemniejszy sposób nauki:D ale na pewno o nim nie zapomnimy:)
Fantastyczna porcja pozytywnych opowieści podróżniczych. Historie z różnymi wpadkami w czasie wędrówek to chyba materiał to kilkutomowe dzieło – tak wynika z przytoczonych anegdotek, a to zapewne tylko garstka tego typu doświadczeń. Super pomysł na artykuł, który już popycha do kolejnych wojaży, podczas których na pewno nie obędzie się bez kolejnych zabawnych akcentów. I oby zawsze z happy endem 🙂
Prawda, to tylko kropla w morzu pokazująca jak wiele możemy się nauczyć podróżując:) Dziękuję, że zdecydowaliście się dołożyć swoją cegiełkę i również podzielić się własną anegdotką. Szerokiej drogi, z happy endem:)